Wokół Wenecji - rejs marzeń Drukuj Email
Wpisany przez Zofia i Stefan Zubczewscy   
piątek, 01 sierpnia 2014 11:30

Wokół Wenecji – rejs marzeń

550 kilometrów kwadratowych szaroniebieskiej wody, z której, gdzie nie spojrzeć, sterczą pale wytyczające trasy żeglugi. Pałace których fundamenty tkwią w dnie morskim, otoczone wodą a nie trawnikami. Bagniste wyspy, w których grzęzną stare budynki, przełamując się na pół. I wyspy całe otoczone murami, aby nie rozmyła ich woda. Rozległe połacie błota porośniętego karłowatym zielskiem, pomiędzy którymi przesuwają się absurdalnie ogromne w tym krajobrazie, trzypiętrowe statki wycieczkowe. Tłumy turystów. Oto Laguna Wenecka, miejsce marzeń. Również miejsce rozczarowań, o których jednak szybko zapomina się.

Laguna Wenecka to akwen zamknięty między stałym lądem na jej zachodzie, a podłużnymi wyspami (lidami) usypanymi przez przypływy Adriatyku na wschodzie. Lida odgradzają Lagunę od otwartego morza. Od strony lądu wpadają do niej ogromne rzeki, od wieków nanosząc bezustannie ziemię i piach, co zamienia dno laguny w muliste trzęsawisko. Łachy tego piachu gromadzą się i przesuwają, tworząc płytkie bagienka a nawet wyspy, które ludzie starają się zamienić w prawdziwy ląd, umacniając ich brzegi. W ogóle gdy płynie się po Lagunie, to na każdym kroku widać walkę człowieka z morzem i błotem. A to coś jest obłożone kamieniami, albo podparte murem, względnie umocnione faszyną. Jeśli czegoś takiego nie zrobi się, to za jakiś czas błotnisko zniknie pod wodą. Zostaną po nim tylko czubki traw, które jeszcze nie zgniły, zatem jeszcze wystają nad powierzchnię wody.


Lagunę przemierza się na ogół tramwajami wodnymi po to, by dotrzeć przede wszystkim do Wenecji, a w drugiej kolejności do którejś ze słynnych wysp. Dla nas jednak celem podróży była sama Laguna: pływanie po niej barką, spanie i jedzenie w jej portach. Reszta, czyli zwiedzanie tego co na lądzie, stanowiła dodatek do rejsu.

Dojazd
Na Lagunę Wenecką przyjechaliśmy z Warszawy samochodami, nocując po drodze w Grazu w hotelu Ibis Budget (dwuosobowy pokój ze śniadaniem i parkingiem kosztował 74 euro). Podróż zajęła nam 11 godzin do Grazu, plus pięć z Grazu do portu na wyspie Chioggia, położonym na południe od Wenecji. Ze stałym lądem łączy go długa i szeroka grobla, która na długości wielu kilometrów obsadzona jest topolami. Topole na wysokości kilkunastu metrów są równo przystrzyżone, tworząc mega-żywopłot.
W porcie na Chioggii jest baza Punt - Locaboat, w której wyczarterowaliśmy barkę (fot. po lewej). Port znajduje się na nabrzeżu kanału, wzdłuż którego prowadzi też ruchliwa, dwupasmowa, miejska arteria, łączącą starą i nową Chioggię. Przeciwległy brzeg kanału zapełniony jest stłoczonymi ciasno domami różnej wielkości i kształtu. Nie każdy stoi prosto, ich dachy nachylają się pod różnymi kątami. Wszystkie razem wyglądają tak, jakby za chwilę miały osunąć się do wody. Na naszym brzegu, tym z portem, panuje jednak idealny porządek: równiutkie chodniki, wygodne schody, podjazdy dla wózków i walizek na kółeczkach a pod daszkiem, na pomoście kapitanat, czyli stół z pelargonią, ławeczka, zamiast szaf solidne skrzynie zamykane na kłódki i czekający na nas pracownik armatora, pani Angela. Załatwiamy wstępne formalności.

Wchodzimy na barkę
Wybieramy opcję all inclusive, czyli najdroższy sposób wynajęcia barki, ale też najwygodniejszy, kosztuje 55 euro za dobę. Na innych opcjach można zaoszczędzić 20 – 30 euro, co jest ważne, gdy płatnikiem jest jedna rodzina, ale nas jest więcej, toteż wszystkie wydatki będziemy dzielić na trzy. All inclusive zawiera koszty ubezpieczenia (takie jak autocasco, nie musimy więc martwić się ewentualnymi usterkami), zużytego paliwa (nie musimy pamiętać, że 10,50 euro kosztuje jedna godzina pracy silnika, zaś 4 euro jedna godzina podgrzewania wody), sprzątanie po rejsie. Płacimy 385 euro do tego dochodzi 10 euro za mapę rejsu, czyli Waterway Guides oraz 49 za strzeżony parking, na którym zostawimy samochody. Podpisujemy umowę, dostajemy teczkę z dokumentami barki i „Kalendarzem pływów". Wśród papierów są numery telefonów alarmowych. Możemy przez całą dobę skontaktować się z armatorem, by otrzymać od niego pomoc w razie kłopotów.
-Jakie to mogą być kłopoty? – pytamy. Pani Angela (fot. z prawej) odpowiada bez chwili wahania: - Wpłynięcie na mieliznę.
- Musicie unikać trzech rzeczy - podkreśla stanowczo - pływania poza wyznaczonymi szlakami, rozładowania akumulatorów, opróżnienia zbiorników na wodę do zera. A teraz idziemy obejrzeć barkę Penichette 1500R, którą przygotowaliśmy dla was.
Barka nazywa się „Pellestrina", jest najdłuższa ze stojących w porcie, ma 15 metrów (fot. z lewej). Trwa przypływ, stoi więc wysoko na wodzie, musimy wdrapać się na pokład po wąskim trapie, biegnącym ostro pod górę. Pływaliśmy już w przeszłości podobnymi barkami trzy krotnie, jednak ta ma unowocześnione wyposażenie.
Barka jest pływającym domem. Na naszej może spać maksimum 12 osób, ale wygodnie mieszka się w osiem (para na kabinę), my jednak będziemy mieć jeszcze wygodniej, gdyż przyjechaliśmy w szóstkę. (Dwie osoby musiały zrezygnować z rejsu). Zajmujemy więc trzy kabiny na sypialnie, a w wolnej, położonej najbliżej mesy, urządzamy hurtownię, czyli skład walizek, toreb, plecaków i jedzenia zabranego z Polski.
Na barkę wchodzi się przez pokład rufowy. Są na nim miejsca do siedzenia, jedyne zacienione, a pod siedzeniami bakisty ( trzymaliśmy w nich butelki z wodą mineralną i worki na zużyte opakowania). Jest też dość miejsca, by postawić kilka krzesełek, które są na wyposażeniu. Rozsuwane, szerokie drzwi prowadzą do najobszerniejszego pomieszczenia, zajmującego całą szerokość barki, czyli 3.85 metra. Jest bardzo dobrze oszklone, dzięki czemu widać wszystkie strony świata. Dostrzegamy tu takie same zasłony w oknach, talerze oraz garnki i, podobny jak na tamtych barkach, brak kubeczków na herbatę; są jedynie filiżanki do kawy. Ale mamy lepszą i większą lodówkę (pojemność 220 litra), z drzwiczkami w przedniej ścianie. Tamta z przed lat była otwierana od góry, co nie było wygodne. Kuchnia, zlewozmywak nie robią na nas wrażenia. Tuż za zlewozmywakiem, przed szerokim oknem wychodzącym na przedni pokład, na podwyższeniu znajduje się sterówka, niby taka jaką znamy, a właśnie w niej tkwi niewidoczna gołym okiem nowoczesność. Po pierwsze oprócz zwyczajnego steru na rufie mamy ster strumieniowy na dziobie. Dzięki tym sterom łódką łatwiej manewruje się, mimo że jest płaskodenna, czyli ślizgająca po powierzchni wody (jak - nie przymierzając – kajak bez steru), ponadto manetka gazu uruchamiana jest elektronicznie (mieliśmy mechaniczną). Kolejna zmiana to druga sterówka na górnym pokładzie (fot. z prawej). Sprawia wrażenie dodatkowo zainstalowanej, może tylko na trasę wenecką. Doskonale z niej widać całą barkę, co przy tak długiej jednostce okazało się bardzo cenne, jednak nie steruje się z niej wygodnie. Brakuje zadaszenia i wygodnego siedzenia. Praktycznie, trzeba cały czas stać, o ile ma się ręce przeciętnej długości, gdyż z siedziska urządzonego na skraju dachu mesy ciężko sięgnąć do koła sterowego.
Za mesą wąski korytarzyk prowadzi w stronę dziobu. Po prawej znajdują się dwie kabiny prysznicowe oraz dwie toalety a w nich odkrywamy kolejną, bardzo przyjemną, nowoczesność. Toaleta jest morska czyli spłukiwana wodą, którą trzeba wessać ze zbiornika znajdującego się na barce ( ma on pojemność 700 litrów, właśnie o napełnianiu tego zbiornika trzeba pamiętać). Do tej pory mieliśmy do czynienia z toaletami obsługiwanymi mechanicznie, trzeba było po prostu ręcznie pompować wodę do sedesu, a pompa wydawała dźwięki przypominające ryk osła. Rano, dla tego kto musiał skorzystać z toalety, gdy wszyscy jeszcze spali, było to dosyć krępujące. Na „Pellestrinie" mamy toaletę spłukiwaną za pomocą elektrycznej pompy. Jest cichsza niż ta mechaniczna, ale nie aż tak cicha, jak by człowiek życzył sobie tego. Po lewej stronie korytarzyka są dwie sypialnie z podwójnymi łóżkami (otrzymujemy pościel i po dwa ręczniki na osobę), umywalkami, szafą i szufladami na ubrania, a w dziobie jeszcze dwie kolejne, podobnie wyposażone. Ponadto w kabinach dziobowych można podwiesić pojedyncze łóżka, dzięki czemu mogą w nich spać po trzy osoby.
Po zewnętrznym pokładzie barki, zabezpieczonym relingiem, dochodzi się na dziób do małej przestrzeni lecz bardzo przytulnej. Jest tam dobrze mi znana ławeczka i stoliczek z okrągłym blatem. Cudownie się tam siedzi, sączy wino i patrzy na wodę, na brzegi, na wszystko co mijamy nieśpiesznie (fot. z lewej). Pływanie barką nie służy bowiem pokonywaniu na tempo określonego dystansu – od tego są motorówki. Kursują one po Lagunie niczym samochody. Rejs barką jest włóczęgą, przypomina żeglowanie. Płyniesz, żeby płynąć. Nie musisz przejmować się światem zewnętrznym, gdyż płynie razem z tobą twoja lodówka, twoje łóżko, twoja łazienka łącznie ze szczoteczką do zębów. Ogarnia cię poczucie kompletnej swobody. Chce ci się jeść – robisz sobie kanapkę. Chce ci się pić – dolewasz sobie coś do szklaneczki. Chce ci się...
- Uwaga – przywołuje cię do rzeczywistości głos kapitana – poziom wody w zbiorniku spadł poniżej jednej trzeciej. Oszczędzamy, szukamy portu z kranem...
Niestety, takie brutalne przebudzenia czekają nas w przyszłości.

Jak pływa się barką po Lagunie
Barkę prowadzić może każdy (fot. z prawej). Nie potrzebne są żadne uprawnienia. Płynie się nią wolno (5 - 10 km/h), a jej burty zabezpieczone są przed zderzeniami (obijacze, gumowe listwy). Zresztą na Lagunie przeważnie przybija się do drewnianych pomostów lub pali, co jest dużo bardziej bezpieczne niż cumowanie przy betonowych nabrzeżach. Problemy stwarzała tylko wielkość łodzi, wysoka fala i wiatr o czym przekonaliśmy się w następnych dniach rejsu i o czym jeszcze napiszę.
Z instruktorami Locaboat omówiliśmy trasę rejsu, czyli gdzie popłynąć, gdzie zatrzymywać się na noc, a przede wszystkim gdzie uzupełniać zapasy wody, co będziemy musieli zrobić przynajmniej dwa razy. Paliwem nie musieliśmy zawracać sobie głowy. Jest go tak dużo (zbiornik ma pojemność 550 litrów i jest pełny), że na pewno starcza na cały rejs. Z wodą nie będzie tak dobrze. Na mapie zaznaczone są miejsca gdzie można przybić i podłączyć się do kranu. Gumowy wąż jest w bakiście.
W praktyce okazało się, że są tylko dwa takie miejsca: w naszym macierzystym porcie w Chioggi i na przeuroczej wyspie San Francesco del Deserto, Świętego Franciszka z Pustelni, położonej 20 minut drogi od Burano. Braliśmy tam wodę dwukrotnie. Napełnienie zbiornika opróżnionego do 1/3 objętości trwało ponad dwie godziny.
Dalej słuchamy Pana Instruktora. Mówi on, że na barce jest 12 Voltowa instalacja elektryczna. Nie można więc używać suszarek do włosów. Są jednak wejścia do gniazdek samochodowych, zatem można ładować komórki.
Barka ma małe zanurzenie – tylko 85 cm, nie mniej nie wolno zbaczać z wyznaczonej trasy. Laguna jest płytka. Osady mułu na dnie przesuwają się, tworząc wędrujące mielizny albo muliste bagienka – można w nich utknąć. Stałą głębokość (ponad dwa metry) mają tylko kanały komunikacyjne. Kanały te wytyczone są przez pale dębowe ( po naszemu dalby) wbite w dno.
- Spotkacie pojedyncze pale – mówi Pan Instruktor - one nie są ważne dla pływania. Służą do cumowania łódek, albo tak sobie tylko sterczą. Najważniejsze dla was będą trzy pale związane ze sobą metalową obręczą czyli briccole. Szeregi takich pali związanych po trzy wytyczają oba brzegi kanału żeglugowego. Od strony kanału na briccolach znajdują się białe tabliczki. Trzeba płynąć tak, aby tabliczki były widoczne tak z prawej , jak i z lewej burty. Wypłynięcie poza tabliczkę, oznacza kłopoty. Skrzyżowania tras oznakowane są damami czyli trzema palami, spośród których sterczy czwarty. Przy damach trzeba uważać, aby popłynąć we właściwą stronę.


W sumie trzymanie się kanału okazało się nie aż tak trudne, jednak nie aż tak łatwe, żeby pozwolić sobie na roztargnienie. Trzeba mieć przed sobą rozłożoną mapę rejsu (jest bardzo dobrze czytelna) i śledzić tabliczki.
- No i jeszcze cumowanie - powiedział na koniec Pan Instruktor. – Na Lagunie są przypływy i odpływy. Są one opisane w "Kalendarzu pływów", który otrzymaliście. Różnica poziomu wody może sięgać do jednego metra. Co to znaczy? To znaczy, że nie wolno na krótko cumować, na cumie musi zostać luz. W wielu miejscach będziecie cumować do pala, wtedy cumujecie bez wiązania, tak żeby cuma mogła przesuwać się w górę i w dół wraz z opadaniem i podnoszeniem się wody.
Już następnego dnia przekonaliśmy się jak mocno „rusza" się poziom wody. Wypływaliśmy 17, gdy w maju trwały (od 16 do 18) największe przypływy i odpływy morza, jak wyczytałam w „Kalendarzu pływów". O północy poziom wody podnosił się do 60 cm powyżej zera, a nad ranem, między szóstą a siódmą godziną spadał do 30 cm poniżej zera. Pionowe ruchy wody nie były dla nas odczuwalne nawet w nocy. Zaskakiwało nas jedynie to, że cumując barkę na nocleg wchodziliśmy na pokład, który znajdował się na wysokości pomostu, a rano, gdy "dyżurny" biegł do sklepu po chrupiące bułeczki na śniadanie przekonywał się, że barka "zjechała w dół" więc na brzeg musiał skakać z dachu mesy.

Plan rejsu
Nie wypłynęliśmy w piątek, gdyż byliśmy bardzo głodni. Co prawda mogliśmy ugotować na barce spagetti z produktów zabranych z Polski lecz woleliśmy wybrać się do starej Chioggi na pizzę - fot. z lewej - ( była równie smaczna jak w Polsce - zaskakujące, prawda? Za sześć pizz z dwoma butelkami domowego wina zapłaciliśmy 80 euro. Identyczne ceny pizzy były w Wenecji), a idąc na nią zauważyliśmy rybny targ. Zapragnęliśmy nakupować rano świeżych ryb na obiad. Wieczorem więc po rozmowie z instruktorami, po pizzy oraz po uwzględnieniu tego, co każdy z nas pragnął zobaczyć na Lagunie, ułożyliśmy plan rejsu. Oto on. Został zrealizowany tak, jak go przedstawiam (z małymi, technicznej natury, poprawkami) co mnie do dzisiaj zdumiewa. Zauważyłam bowiem, że rzadko się zdarza aby Polak wykonał coś tak, jak wcześniej zaplanował. Czyżby przytrafił nam się malutki cud nad Laguną?

Plan rejsu:
●W sobotę (czyli jutro) szukamy bazy wypadowej do Wenecji: będzie to albo wyspa Le Vignole, zwłaszcza, że na mapie zaznaczony jest na niej kran z wodą, albo Burano, gdzie znajdują się miejsca zarezerwowane do cumowania barek z Locaboat.
●W niedzielę płyniemy na północ, zgodnie z sugestią pani Angeli, przez śluzę wpływamy na rzekę Silone i na niej nocujemy. Oglądamy ląd, z którego uciekli przed Hunami założyciele cywilizacji weneckiej.
●Poniedziałek - wracamy z rejsu na północ, wstępując na Torcello, gdzie jest pierwsze miasto wybudowane na Lagunie, z najstarszą w tym regionie katedrą. Dopiero po nim powstała Wenecja.
●Wtorek i środę przeznaczamy na zwiedzanie Murano i Wenecji. Zamierzamy przemieszczać się tramwajami wodnymi, gdyż dla barek nie ma portów w Wenecji. „Pellestrinę" zostawiamy w bazie, będziemy na niej tylko nocować. Na Murano wszyscy robimy pamiątkowe zakupy. W Wenecji zwiedzamy starannie wyselekcjonowane miejsca, gdyż wszystko tam jest zabytkiem.
●Czwartek - wracamy do macierzystego portu, wstępując po drodze na Lido.


Sobota – szukamy bazy
Zanocowaliśmy więc w Chioggi, rano w sobotę poszliśmy na targ rybny (fot. z prawej) po ogromne steki z tuńczyka (16 euro za kilogram) oraz obrane, surowe, malutkie ziemniaczki (1,20 euro za kilogram, trzeba przechowywać je w wodzie), zjedliśmy śniadanie (włoski chleb oraz pomidory, jajecznica na boczku z polskich produktów) i dopiero wtedy wypłynęliśmy. Była dziesiąta rano, świeciło słońce lecz wiał chłodny wiatr dzięki czemu pogoda zrobiła się w sam raz ( i taka była do końca rejsu). W dodatku nie pojawiły się jeszcze komary, bardzo dokuczliwe na Lagunie. Zmierzaliśmy w stronę długiej wyspy, usypanej przez przypływy i odpływy morza czyli lido o nazwie Pellestrina, przecinając bardzo szeroki kanał - Canal Chioggia, którym można wydostać się na Adriatyk. Idziemy kanałem wytyczonym przez briccole. Na briccolach widzimy oznaczenia z jaką szybkością wolno nam płynąć: czasem tylko 8 a czasem 20 km/h. Ale my nie wiemy ile mamy na liczniku, ponieważ nie mamy szybkościomierza, a tylko obrotomierz. Niepokoi nas to trochę, gdyż na jednej z briccoli zauważamy znak – kontrola radarowa szybkości. Trochę nas to ubawiło, jednak na wszelki wypadek zwalniamy. Robi się tutaj tak szeroko, że nie widać drugiego brzegu. Oto bezkresna morska zatoka (maksymalnie ma 14 km szerokości), jednak nie jest pusta, tak jak pusta bywa, np. Zatoka Pucka, gdy nie ma statków. Tutaj na całej przestrzeni wody dostrzegasz briccole. Są one wszędzie, gdzie nie spojrzysz. Patrzysz na 550 kilometrów kwadratowych świata stworzonego przez potężne siły natury. A cały ten świat naszpikowany jest dębowymi palami wbitymi gęsto ludzką ręką, tak ręką - dosłownie. Wbijanie to bowiem zaczęło się gdzieś w VIII wieku, kiedy przez najbliższe 1500 lat mieliśmy do dyspozycji tylko siekiery i młoty. Trudno to sobie wyobrazić.
Płyniemy wzdłuż Pellestriny, lido o 11 km długości. U jej brzegów cumują statki rybackie, strasznie brudne, zawalone sieciami i nie rozpoznawalnym rupieciem. Za kanałem żeglownym, na otwartej wodzie widzimy coś jakby domki z patyków i z drewnianych skrzynek osadzone na palach (fot. z lewej). Wyglądają bardzo malowniczo aczkolwiek nie komfortowo. Gdzieś przeczytałam, że są to miejsca, w których hoduje się małże. My tymczasem szukamy miejsca do zacumowania. Chcemy bowiem wyjść na wyspę, przejść na jej drugą stronę, żeby zobaczyć morze. Czy "na oko" bardzo różni się od wód Laguny? Kapitan zamierza przybić do brzegu dziobem, celuje między ciasno rozstawione pale, zwalnia więc, wtedy jednak barka traci sterowność. Silny wiatr napiera na jej burtę jak na żagiel i odwraca bokiem. Próbujemy wycofać się, ale silnik obsługiwany elektroniczną manetką reaguje z dwu-trzy sekundowym opóźnieniem. To wystarczy, żeby tak duża barka zaczęła dryfować. Odbijamy się od pala, który elastycznie ugina się pod naszym ciężarem, dzięki czemu barka obraca się w pożądaną stronę, możemy udawać, że o to nam właśnie chodziło, gdyby ktoś pytał. Kapitan z wyczuciem dodaje gazu, robimy drugie podejście do nabrzeża z nieco większą szybkością. Teraz udaje się. Stoimy. Stuknięcie w deski pomostu nie było nawet takie mocne. Wróćmy na Pellestrinę – wychodzimy na brzeg (chodniczek, asfalcik, trawniczki), idziemy najwyżej pięć minut uliczką między domami z ogródkami i już jesteśmy po drugiej stronie wyspy, nad morzem. Szare fale po horyzont, dość szeroka łacha białego pisku. Pełno w nim muszelek i pełno śmieci (fot. z prawej). Normalna publiczna plaża. Nie widać aby morze walczyło z lądem i żeby do tych zmagań włączał się człowiek, o ile - rzecz jasna - nie weźmie się pod uwagę śmieci. Zmagania te widać tylko na Lagunie. Na wyspach od strony wód Laguny nie ma plaż. Są one obwarowane murami. Odpływ odsłania jak natura wżera się w te mury. Obrastają one glonami, mulami, wypłukują się szczeliny, z których wyłazi robactwo. A od czasu do czasu poziom wody podnosi się tak bardzo, że muł wdziera się na ulice niektórych wysp i do domów. Powstaje stan klęski, gdy ludzie zastanawiają się, jak długo wytrwają na Lagunie.
Płynęliśmy na Le Vignole Canale di S.Spirito, zostawiając po prawej burcie najbardziej ruchliwy kanał na Lagunie prowadzący wzdłuż wybrzeża Lido. Le Vignole leży bardzo blisko Wenecji i jest na niej kran z wodą, moglibyśmy wiec założyć na niej „bazę". Nic jednak z tego nie wyszło, okazało się bowiem, że z kranu ledwie ciurka i nie da się podłączyć do niego węża gumowego, na brzegach rosną same krzaczory, a w kanale panuje ruch niczym na Marszałkowskiej. Skończyło się na tym, że ugotowaliśmy sobie obiad (smażony tuńczyk i ziemniaczki z wody), zjedliśmy go i przy deserze popłynęli na Burano, gdzie wyznaczone są bezpłatne miejsca postojowe dla barek z Punta, lecz nie ma wody. Trzeba po nią pływać do pobliskiej wyspy Franciszkanów – rejs w jedną stronę trwał 20 minut.
Burano urzekło nas już z daleka, w dodatku z miejsca gdzie zacumowaliśmy mieliśmy widok na katedrę na Torcello, a do przystanku tramwaju wodnego były dwa kroki. Po prostu idealne miejsce na bazę. Zostaliśmy w nim na noc. Wczesnym wieczorem wyruszyliśmy na spacer po Burano, główną ulicą Via Galuppi. Urocze domki, bardzo kolorowe, zero samochodów, na kanałach cumują szalupy i motorówki (fot. z lewej). Opowiada się tutaj, że w dawnych czasach żony rybaków malowały ściany domków na jaskrawe kolory, by mężowie z daleka widzieli drogę powrotną. Zwyczaj ten przeniesiony został do współczesnych czasów, choć nie poznaję, aby którykolwiek dom powstał w XX wieku. Na wyspie jest kościół San Martino z XVI wieku ( można sobie podarować zwiedzanie jego wnętrza) z wieżą, która malowniczo przechyla się. Krzywe wieże na wyspach Laguny to norma – tylko 10% spośród nich stoi prosto (fot. z prawej). Budynki wznoszone są bowiem na palach wbijanych w bagnisty grunt, nie jest więc to stabilne podłoże. Na wybudowanie Wenecji zużyto miliony dębowych pali. W tym celu wykarczowano całe lasy na okolicznym lądzie. W dzisiejszych czasach nikt nie zgodziłby się na taką dewastację przyrody.
Wróćmy jednak na Burano. Snujemy się wśród całkiem sporego tłumku turystów. Oglądamy sklepy z koronkami – dla tych koronek właśnie odwiedza się Burano, choć nie sądzę, by gdziekolwiek sprzedawano ręcznie robione ( mimo „certyfikatów"), gdyż są na to za tanie. Około 18.00 Burano pustoszeje, turyści odpływają tramwajami, sklepiki i restauracje zamykają się. Siadamy w ostatniej z otwartych kawiarenek nad kanałem, zamawiamy domowe wino, patrzymy jak zapada noc a nieliczni, stali mieszkańcy pojawiają się na balkonach, gdzie podlewają doniczkowe kwiaty i zdejmują ze sznurów wysuszone pranie oraz ... kapcie. W mieszkaniach na Burano musi panować niezła wilgoć.
Następnego dnia, w niedzielę, wybraliśmy się do Muzeum Koronek (ciekawe, wstęp 3,50 euro), gdzie spotkaliśmy osiemdziesięcioletnią (fot. z lewej), jedną z dwóch ostatnich koronczarek – panią Mariję Memmo ( przepraszam jeśli nieprawidłowo napisałam nazwisko, tylko usłyszane), której opiekunką była Polka z Krakowa. Dzięki tłumaczeniu naszej rodaczki dowiedzieliśmy się, że Marija robi koronki od dziesiątego roku życia, a więc już 70 lat! Pochodzi z wielodzietnej rodziny i nie dano jej wyboru własnej drogi życia – musiała nauczyć się robienia Kornek, by pomagać rodzicom w utrzymaniu rodzeństwa. Nie miała kiedy ukończyć szkoły podstawowej, nie mogła wyjść za mąż, nic tylko igła oraz białe bawełniane nici z których powstają koronki. Ciągle je robi, choć już nie musi, gdyż ma emeryturę. Koronki są jak jej życie, jak oddychanie. Bardzo chętnie i z pewną dumą, pokazała Jaksie je robi. Mówiła, że 20 centymetrowa powstaje przez miesiąc, musiałaby więc kosztować na pewno więcej niż 10 euro, a tyle ( a nawet mniej) kosztowały pamiątkowe koronki ze sklepików. Burano zalewane jest koronkami z Chin czy z Tajlandii robionymi mechanicznie na wzór tych oryginalnych.


Niedziela – płyniemy na Silone
Wyruszyliśmy mniej więcej w południe. Z Canale di Burano skręciliśmy w lewo, przepłynęliśmy koło Torcello do rozwidlenia, czyli do miejsca oznaczonego przez damę ( trzy pale dębowe, z których wystaje czwarty. Wszystkie otoczone wspólną, metalową obręczą). Skręciliśmy na północ, im dalej tym mniej mijaliśmy łodzi. Otaczało nas bagno, w którym wykopany został kanał żeglowny (takie właśnie są szlaki na całej Lagunie). Wiele osób zastanawiało się w przeszłości dlaczego pierwsi mieszkańcy Laguny wybrali do osiedlenia się tak koszmarne miejsce? Odpowiedź jest chyba tylko jedna: nie mili wyjścia. Uciekali przed Hunami, którzy pod wodzą Attyli, napadli na północne Włochy w VI wieku i mordowali mieszkańców całych miast. Błotniste wyspy atakowane były co prawda przez malaryczne komary ale zniechęcały Hunów. Dało się na nich przeżyć.Kanał wykopany jest właściwie w ujściu rzeki, będącym mętnym rozlewiskiem. Czas rejsu umilają nam swych krzykiem brodźce, spore ptaki z długimi, czerwonymi nogami, gniazdujące na moczarach. Co chwilę jakiś wzbija się gwałtownie w niebo, zdenerwowany obecnością łodzi przepływającej tak blisko jego „mieszkania". Dopływamy do śluzy (fot. z prawej). Jest zamknięta, nie widać żadnej obsługi, a basen wody przed nią jest mały. Przy brzegach stoją ciasno motorówki, wiatr spycha nas na nie, a my nie mamy się do czego zacumować. Kolebiemy się na wodzie coraz bardziej zaniepokojeni tym, że zderzymy się z jakąś jednostką pływającą. Wszystkie są mniejsze od naszej „Pellestriny", możemy je uszkodzić. Trzeba łapać za bosaki, by w razie czego odpychać się od łódek. Kapitan trąbi klaksonem, wreszcie wrota śluzy zaczynają otwierać się. Wypływamy na rzekę. Brzegi porasta trzcina oraz wierzby. Na lewo mamy nasyp, po którym biegnie trasa szybkiego ruchu. Pełno na niej samochodów. Po prawej jakieś domy, rachityczne drzewa, nic ciekawego. Płyniemy godzinę, nic się nie zmienia, nie ma na co patrzeć. Możemy tak płynąć jeszcze cztery godziny aż do Quarto d'Altino, w którym w czasach Imperium Rzymskiego odpoczywali bogacze, jak przeczytałam w naszym Woterway Guides. Jest tam zabytkowa zabudowa i muzeum archeologiczne. Jednak nieciekawa okolica przez którą płyniemy, zniechęca nas do tak dalekiej podróży. Postanawiamy zatrzymać się w połowie drogi, przenocować, a rano wrócić na Lagunę.


Kto nie musi, niech nie płynie na rzekę Silone.
W poniedziałek rano po śniadaniu wracamy tą samą trasą. Byliśmy sami na rzece i gdyby nie hałaśliwa szosa na brzegu, byłoby to bardzo przyjemnie. Tak zrobiło się dopiero za śluzą, w strefie bagnistego rozlewiska. Można tam śledzić jak Wenecjanie zatrzymują ziemię przed osuwaniem się do wody. Ile starań w to wkładają. Oto błotnista wysepka – jej brzegi obłożone są siatką, siatka przyciśnięta kamieniami. W oczkach siatki już zakotwiczyły się jakieś trawy, żeby razem z siatka i kamieniami umacniać brzegi. Kawałek dalej następna wyspa, wyższa od poprzedniej, wygląda na to, że starsza, bo prócz traw rosną już na niej malutkie krzewy tamaryszków. Szkoda że przekwitły. Gdybyśmy przyjechali wcześniej, pływalibyśmy pośród kwitnących tamaryszków, gdyż są one wszędzie: na brzegach Torcello, Burano, San Francesko, Wenecji – wczesną wiosną muszą wyglądać oszałamiająco. W południe przybiliśmy do brzegów San Francesco del Deserto, żeby nabrać wody (fot. z lewej). Woda ciurkała przez trzy godziny, gotujemy i konsumujemy obiad w tym czasie (świderki z Polski z różnymi sosami). O 16.00 wyruszyliśmy do Torcello, pierwszej wyspy zasiedlonej przez uciekinierów z lądu, takiej pra-Wenecji. W X wieku Torcello zaczęła pogrążać się w mule, mieszkało wtedy na niej 10 000 0sób. W XIV w. opustoszała. Dzisiaj liczy tylko 50 stałych mieszkańców. Przy nabrzeżu wyspy panuje spory tłok, chociaż jest maj i poniedziałek. W wakacje musi tu być kocioł! Kiwamy się na wodzie z pół godziny nim wreszcie zwalnia się miejsce do zacumowania. Idziemy zwiedzić wczesnochrześcijański kościół z VII wieku, najstarszy zabytek na Lagunie – Santa Maria dell'Assunta (fot. z prawej). Jest wyjątkowy, trzeba go odwiedzić, lecz najpierw trochę o nim poczytać ( jest mnóstwo przewodników po wyspach Laguny i Wenecji).
Wracamy na Burano do „bazy". Nasze miejsce postojowe jest wolne, cumujemy na dwie noce. Jutro rano, czyli we wtorek wyruszymy do Wenecji przez Murano, które znajduje się po drodze.


Jak zwiedzić Wenecję i nie zwariować
Przez następne dwa dni "Pellestrina" musiała zostać w Burano (fot. z lewej), gdyż na Canale Grande w Wenecji nie wolno wpływać barkami i w ogóle jest problem z cumowaniem. W sumie "Pellestrina" nie pływała przez 62 godziny. W tym czasie nie ładowały się akumulatory, a jednak mieliśmy wieczorem światło, toalety działały, a rano we czwartek, gdy ruszaliśmy w drogę powrotną silnik zapalił od "pierwszego kopnięcia". Brawo "Pellestrina". '
We wtorek kupiliśmy bilety 36 godzinne na tramwaj wodny i nim przez dwa dni rozbijaliśmy się po okolicy. Kosztował on 25 euro, użyliśmy go 9 razy, a jednorazowy przejazd kosztuje 7 euro – zrobiliśmy zatem świetny interes.
Po drodze do Wenecji wysiedliśmy na Murano, na przystanku Faro, u stóp latarni. Stąd poszliśmy tam gdzie wszyscy, czyli na uliczki ze sklepikami z biżuterią szklaną. Produkcja szkła z Murano stanowi ściśle strzeżoną tajemnicę. Faktycznie jest ono niezwykłe, odbija więcej światła niż każde inne szkło. Uliczki na wyspie zabudowane są nie przerwanym ciągiem małych domów, a w każdym domu jest sklepik z wyrobami ze szkła. Można w nich kupić wyroby od kolczyków w kształcie małych kuleczek (po 10 euro), poprzez najrozmaitsze naszyjniki (od 100 euro) po spore rzeźby np. drzewka, które obsiadły tukany (4000 euro). Jeśli jednak chcesz kupić biżuterię z Murano, to nie oglądaj zbyt wielu sklepów (fot. z prawej). Poprzestań na maksimum dziesięciu, w jedenastym bowiem już tak będziesz skołowany, że niczego nie wybierzesz.
Po zakupach popłynęliśmy do Wenecji, minęliśmy wyspę San Michele, ogrodzona wysokim murem, za którym jest cmentarz i wysiedliśmy na Fundamenta Nove. Stąd piechotą udaliśmy się w kierunku mostu Rialto, kierując się strzałkami wymalowanymi na murach mijanych kamienic. Z mostu zamierzaliśmy pójść na Plac Św. Marka (fot. z lewej) potem zwiedzić Bazylikę i Pałac Dożów. Nic nam z tego nie wyszło.
Każdy z nas w przeszłości był już w Wenecji, w latach 80 lub 90. Wiedzieliśmy, że odwiedza ją sporo turystów, jednak to co zaczęło nas ogarniać już przed mostem Rialto zakrawało na absurd. Tłumy ludzi kręcące się pozornie bez celu. Do barierki mostu skąd jest widok na słynny zakręt Canal Grande nie można się dopchać. Tłok jak w galerii „Złote Tarasy" na dzień przed Wigilią. Na Placu jeszcze gorzej, do Bazyliki kolejka, a w niej sznur przesuwających się turystów skupionych na tym, by niepostrzeżenie zrobić zdjęcie (fotografowanie jest zabronione). Horror. Ogłuszający koszmar. Nie potrafię sobie wyobrazić co tutaj dzieje się w wakacje. Uciekliśmy w boczne uliczki, usiedli w pizzeri, zamarliśmy w szoku nad kieliszkami domowego wina. Co robić? Albo zrezygnować z jutrzejszego zwiedzania Wenecji, albo znaleźć na to zwiedzanie sposób, omijający tłumy. Wybraliśmy drugą opcję, a sposób następujący: przyjeżdżamy rano tramwajem na przystanek ST. Elena, tutaj przesiadamy się w tramwaj idący na Canal Grande ( „1"). Przepychamy się na sam tył tramwaju, skąd jest dobry widok i z czasem zdobywa się siedzące miejsce. Płyniemy, oglądamy pałace, wysiadamy za mostem Rialto (fot. z prawej) koło Złotego Domu – Ca d'Oro. Na tym samym przystanku przesiadamy się w tramwaj powrotny, wysiadamy przy Akademii, ponieważ chcemy obejrzeć jej zbiory - najwspanialszą na świecie kolekcję malarstwa weneckiego (wszystko w jednym stylu, bilet dla emerytów 6 euro). Potem idziemy na kawę, a po niej do barokowego pałacu Ca'Rezzonico (lewy brzeg Kanału), jednego z nielicznych nad Canal Grande otwartych dla zwiedzających. Urządzono tam Muzeum XVIII-wiecznej Wenecji (takie sobie, bilet dla emerytów 4,50). Jesteśmy już na ostatnich nogach, ale się nie poddajemy. Idziemy na Fundamenta Zattere skąd odchodzi tramwaj na wyspę San Georgio Maggiore, gdzie znajduje się najpiękniejszy kościół klasztorny na Lagunie. Niektórzy z nas wjechali nawet na wieżę kościoła (za 6 euro) skąd roztacza się niezapomniany widok. Zrealizowaliśmy ten plan, a Wenecja nas nie wykończyła, tak jak wczoraj. Uratował nas dokładny plan zwiedzania. Gdybym jeszcze raz była w Wenecji – a na to się raczej nie zanosi – to most Rialto i Plac Św. Marka zwiedzałabym o świcie, licząc na to, że większość turystów śpi jeszcze. Chodziłabym bocznymi uliczkami, wstępując do kościołów wybranych na podstawie lektury przewodników. W wielu kościołach są obrazy weneckich mistrzów, myślę, że lepiej się je ogląda niż te, które wciśnięte zostały w tłum przeciętnych prac w galerii Accademia (fot. z lewej). Na Canal Grande zaś popłynęłabym wynajętą gondolą. Odżałowałabym 200 euro, (może za te pieniądze płynąć nawet sześć osób), spodziewając się, że dostanę w zamian choć namiastkę weneckiego romantyzmu.


Powrót
Rano we czwartek popłynęliśmy jeszcze po wodę na San Francesco del Deserto – klasztoru Św. Franciszka z Pustelni, ponieważ zbiornik był prawie pusty. Usiadłam sobie w słońcu na murku ochraniającym brzeg wyspy. W całości należy do Franciszkanów, którzy ją prześlicznie zagospodarowali, choć mieszka tam na stałe tylko 10 zakonników. Podobno Święty Franciszek zatrzymał się tutaj, wracając z pielgrzymki do Ziemi Świętej, uderzył laską w ziemię i wyrosło na wyspie pierwsze drzewo. Niestety nie wiem jakie. Dzisiaj Rona tu głównie cedry. Nic dziwnego, że po tym zdarzeniu wybudowano na wyspie klasztor (fot. z prawej). Maleńka San Francesco jest urocza. Otacza ją solidny murem. W całości należy do Franciszkanów, którzy ją prześlicznie zagospodarowali, choć mieszka tam na stałe tylko 10 zakonników. Kościół i ogród można zwiedzać (po za poniedziałkiem, zwiedza się od 9 do 11 a potem od 16 godziny) za „co łaska", warto. Trwał odpływ. Z dna wyłaniały się kamienie, a między nimi małe rybki, które chyba jadłam przedwczoraj w restauracji na Burano oraz duże kraby, których nie jadłam, gdyż było mi ich szkoda. Teraz widzę w morzu jak się obejmują po dwa. Pewnie mają gody. Ale miałam na talerzu mule, bardzo smaczne - pełno ich wokół dostrzegam. Laguna więc mnie żywiła (oraz parówki i kabanosy z Polski). Widzę też niejadalne stworzenia – białe czaple, mewy. Żałuje trochę, że nie jest rok 2013, wtedy bowiem na Lagunie pojawiły się latające ryby. Pierwszy i jedyny raz, jak dotąd. Normalnie żyją one wiele mil morskich od Laguny. Czemu przypłynęły pod Wenecję tamtego lata? Nie wiadomo.
Po nabraniu wody, płyniemy na Lido, głównie po to, żeby zobaczyć hotel des Bains, w którym Tomasz Mann napisał "Śmierć w Wenecji", a także sławny hotel Excelsior oraz równie sławną plażę na Lido (fot. z lewej). Idziemy Canale delle Scoasse ogromnie ruchliwym. Śmigają motorówki, płyną barki-śmieciarki i barki z zaopatrzeniem, smukłe łodzie policyjne i podobne z pomocą medyczną, tramwaje wodne, jakieś szalupy, a w cały ten motorowy drobiazg od czasu do czasu wpycha się statek wycieczkowy wysoki na trzy piętra. Woda w kanale jest wzburzona czego nasza „Pellestrina" nie lubi, głośno kłapie płaskim dnem o fale, ciągle próbuje zejść z kursu, trzeba dobrze pilnować sterów i często pomagać sobie dodaniem gazu. Myślę, że na tym kanale sporo zużywa się paliwa.
Hotel Tomasza Manna okazał się nie czynny, umiera tak zresztą jak Wenecja. Obecnie w zabytkowym centrum mieszka tylko 60 tys. osób, spośród 280 tys. Wenecjan, większość z nich wyniosła się na stały ląd. Wiąże się to z wysokimi kosztami utrzymania w centrum miasta i licznymi problemami, które stwarza życie nad kanałami, kanałami tak atrakcyjnymi dla turystów. Średnia wieku mieszkańców centrum Wenecji wynosi 45 lat, znacznie przewyższa średnią europejską. Nie jest to miasto, do którego pragnęłabym wrócić. Uważam jednak, że każdy powinien je zobaczyć, tak jak ogląda się słynne muzea. Miasto zalewane przez morze i zadeptywane przez turystów. Miasto koszmarnie niewygodne do codziennego życia, a mimo to ogromnie frapujące.

W piątek o ósmej rano "zdaliśmy" barkę co polegało na tym, że policzono sztuki pościeli i ręczników, odebrano teczkę z dokumentami barki i życzono szczęśliwej podróży do Polski. O północy byliśmy w Warszawie.

Tekst: Zofia Zubczewska
Zdjęcia: Stefan Zubczewski

Ceny w portach
Cumowaliśmy na wyspach Chioggia, na Burano i przy pomoście na rzece Silone bezpłatnie. Na szczęście nie udało nam się zdobyć płatnego miejsca w Wenecji, gdyż wydalibyśmy koszmarne pieniądze. Pytaliśmy o nie na wyspie San Giorgio gdzie jest port płatny ze wszystkimi mediami. Powiedziano nam, że 15 - to metrowych barek nie przyjmują z braku stanowisk do cumowania tak dużych jednostek, a w ogóle to już nie ma miejsc. (Strach pomyśleć co się tu dzieje w wakacje).
Postój naszej barki (gdyby był możliwy) kosztowałby około 180 euro (płaci się od metra długości łodzi) plus po 4 euro od każdej osoby za dobę. W Wenecji jest jeszcze drugi płatny port, podobno wzięliby tam od nas "tylko" 70 euro za barkę za dobę (plus opłaty za osoby). Nie chciało nam się już tego sprawdzać.

Gdzie wynająć barkę?

W firmie Punt (www.punt.pl)

Stryjeńskich 15A lok 5 (1 piętro)

02-791 Warszawa

tel. (+48 22) 446 83 80

fax (+48 22) 894 00 42

Koszty związane z barką:
Wynajęcie barki – 2975 euro
Opcja all inclusive – 55 euro za dzień, razem 385.
Cena mapy – 10 euro
Opłata za parking dla dwóch samochodów – 98 euro
Razem – 3468 euro.
Płynęliśmy w trzy rodziny, zatem jedna zapłaciła 1183 euro.

Koszty wyżywienia:
Złożyliśmy się po 150 euro od pary do wspólnej kasy, co wystarczyło nam na jedzenie oraz napoje, a także na pizzerie.
Po 150 zł na parę wydaliśmy w Polsce na alkohol i jedzenie zabrane na barkę.

Inne wydatki
30 euro na osobę kosztowały wstępy do muzeów .
25 euro – cena 36 godzinnego biletu na tramwaj wodny.
70 euro wydałam na prezenty – pamiątki z Wenecji, ale staram się jak najmniej tego kupować. Przeważnie leżą potem w Polsce bezużytecznie. Myślę, że moje koleżanki wydały więcej, zwłaszcza na Murano w sklepikach z biżuterią.

 

Poprawiony: niedziela, 31 sierpnia 2014 11:39